Po ostatnim wpisie dostałam pytanie: Czy coś w ogóle z tej wycieczki zarekomendujesz? No cóż… był gulasz, fajne towarzystwo z Polski, ładne miejsce konferencji i ławeczka nad Dunajem (zainteresowanym szczegółami mogę podać lepsze koordynaty)… Ale rozumiem – mało. Postaram się więc teraz, lecz na cuda nie liczcie
Dzień 2: Pierwsze zachwyty i pożegnania
Ostatni dzień konferencji rozpoczął się od tradycyjnego zaspania, pysznego śniadanka, niewybrednych białostockich żartów i tłumnego pójścia na sesje.
Chad Fowler – Keynote: McDonalds, Six Sigma, and Offshore Outsourcing: Unexpected Sources of Insight
Na keynote’a spóźniłam się sporo, ale ponieważ wszyscy bardzo go chwalili, dość szybko nadrobiłam to po powrocie. Co myślę? Że fajnie, ale d… nie urywa. Prezentacja była dobrze przygotowana i poukładana. Przedstawione sytuacje były dość ciekawie, działały też nieźle na wyobraźnię. Na przykład od tej pory, kiedy tylko jestem w McDonald’s, albo chociaż widzę ich szyld, wspominam ideę marketingową z początków tej firmy. Myślę: Jem kopię hamburgera . Ale wracając do samej sesji – znów nie do końca zrozumiałam, co było jej tematem przewodnim i brakowało mi tego. Ale to chyba jest problem wielu dzisiejszych prezentacji. Wciąż też szukałam tego czegoś niesamowitego, o czym słyszałam z wielu ust. Może po prostu zawiodłam się przez rekomendacje?
Aż strach pisać dalej…
Gerard Meszaros – Find the Right Abstraction Level for Your Tests
Poza faktem, że slajdy wyglądały jakby ktoś je przerobił z folii do starodawnego rzutnika (i to jakimś kiepskim konwerterem), dodał pstrokate kolory i śmieszną czcionkę, wystąpienie było naprawdę dobre.
Już na początku okazało się, że nie dostanę tego, czego się spodziewałam, po tak atrakcyjnym tytule. Jednak mimo, iż nie było tu może nic rewolucyjnego, temat przedstawiony został bardzo rzetelnie i przystępnie. Tytułowy poziom abstrakcji okazał się ładowaniem logiki do odpowiednich klas, a sesja poprowadzona była w formie refaktoringu – na prezentacji co prawda, ale zawsze.
Nie mogliśmy wytrzymać do końca i pierwsze dyskusje nawiązały się już w trakcie wystąpienia. Slajdy jednak raziły i już mi chyba nikt nie powie, że nie mają one znaczenia. Natomiast kilka poruszonych kwestii prześlizgnęło się nam nawet do późno wieczornych rozważań podrinkowych.
Nat Pryce, Steve Freeman – Building on SOLID Foundations
To od początku był long shot. SOLID na poważnej konferencji w dzisiejszych czasach? Srsly? Przypomina mi się pierwszy DevDay… Ale ja mimo wszystko lubię taką tematykę, więc zazwyczaj się na nią nabieram.
Niestety potem było tylko gorzej. Dwie osoby mogły wprowadzić dużo dobrego mimo słabego przedmiotu sesji, ale ci panowie temu nie podołali. Jeden z nich (ten po prawej ) momentami ratował prezentację, ale człowiek łatwo o tym zapominał, gdy do głosu dochodził drugi, który co kilka zdań podchodził do laptopa i czytał ze notatek (sic!). To było strasznie lame. W sesji podobało mi się chyba jedynie porównanie różnych styli architektur do włoskiego makaronu
Jevgeni Kabanov – Data-Driven Software Engineering
Wyglądało zachęcająco, ale okazało się ze tytułowe data to… dane statystyczne. O wpływie na produktywność i jakość. Pominę już fakt, że dla mnie badanie produktywności programisty to jakiś pomysł rodem z kosmosu, ale pewnie mogę sobie wyobrazić jakieś metryki, które wypluwają mniej lub bardziej sensowne liczby. Niech więc będzie. Natomiast jakość? No cóż, to już dla mnie totalna zagadka. Ale pewnie się nie znam na tych mądrościach i po prostu wszystko hejtuję.
Z tego co pamiętam obydwie te wartości brane były z ankiet pracowników, więc jakoś zagubił mi się ich obiektywizm. Stąd też nie rozumiem, jaki sens miało przedstawianie kilkuprocentowego wpływu takich czynników jak udział testerów w procesie czy refaktoring. Dla mnie nie było żadnego – wiec wyszłam. Słyszałam, że potem coś się poprawiło, pojawiały się wpływy kilkudziesięcioprocentowe. Ale średnio w tę poprawę wierzę. Jeśli więc kiedyś zdecyduję się obejrzeć tę sesję, to z pewnością nie będzie ona moim priorytetem.
Stefan Tilkov – Architecture War Stories
No i wreszcie! Świetne prowadzenie, życiowy temat i mięso. Czyli to co Basia lubi najbardziej Żeby wiele nie zdradzić (bo tę prezentację trzeba koniecznie zobaczyć) powiem jedynie, że wystąpienie dotyczyło historii kilku projektów i absurdów związanych głównie z projektowaniem architektury, ale również z obowiązującymi w nich procesami czy metodykami zarządzania.
Momentami miałam nawet wrażenie, że uczestniczyłam w niektórych z nich . No i natchnęło mnie to do zrobienia podobnej prezentacji z moich doświadczeń. Dokładnie w tym momencie Stefan stwierdził, że on już wpadł na ten pomysł i od teraz tylko takie tematy zobaczymy w jego repertuarze
Greg Young – Polyglot Data
Już kilkanaście minut przed prezentacją, w sali zaczęli się zbierać grouppies Greg zaczął świetnym hasłem, którym od razu wszystkich rozbawił, a jednocześnie skupił. Jak to on – był świetnie przygotowany do tematu, którego przecież był autorem. Ta sesja powinna również być pozycją obowiązkową!
I tak właśnie konferencja dobiegła końca. W tym momencie pozwolę sobie na kilka uwag dotyczących organizacji. Właściwie moim zdaniem można się przyczepić jedynie do dwóch rzeczy:
- Brak przerw między sesjami, powodował, że się w praktyce zazębiały.
- Mniejsze sale miały problem z miejscami siedzącymi, a także ze stojącymi , gdy było zbyt dużo chętnych na daną prezentację.
Wieczorem pierwszy raz wybraliśmy się w szerszym gronie w bardziej turystyczną część Budapesztu. Po burzliwej dyskusji nad miejscem, zjedliśmy pyszny posiłek – przynajmniej ja, Mirek i Andrzej, bo reszta jadła coś innego .
Tego wieczora pożegnaliśmy wcześnie część towarzystwa, z uwagi na wieczorne i poranne powroty do domów. A ja się pytam po co? Nie można było zostać na weekend? Zupełnie tego nie przemyśleliście. Adamie – specjalnie dla ciebie, poniżej uwieczniona jedna z naszych ostatnich wspólnych chwil w Budapeszcie.
Dalsza część wieczoru odbyła się w fantastycznej knajpie. Nazwać ją jedynie hipsterską, byłoby lekkim nadużyciem.Zaadaptowana została z podwórka, a zagospodarowane lokale kryły w sobie wszelakie dziwactwa, jakie może podsunąć wyobraźnia. Nie moja co prawda, ale czyjaś na pewno Ciekawym (choć nie najoryginalniejszym tam) siedzeniem była polowa wanny, chętnie przez nas wykorzystana. Chociaż niedawno miałam okazję zobaczyć ten sam patent w Gdyni w knajpie stylizowanej na lata PRLu.
Chyba trochę jestem już za poważna (czyt. sztywna), by się aż tak jarać barem, czy jego wystrojem. Niemniej jednak muszę uznać kunszt osób, które się tym zajęły. Z jednej strony zrujnowane ściany, z drugiej elementy sztuki nowoczesnej, z trzeciej psychodela jakaś. Dla mnie – majstersztyk.
Zebraliśmy się dość wcześnie, bo zmęczenie trochę nas złamało. Jednak po drodze złapaliśmy drugi wiatr i tak intensywnie spędzony dzień trzeba było uczciliśmy browarkiem na … przydunajowej ławeczce
Dzień 3: Zwiedzanie i umieranie
Rześcy i gotowi zebraliśmy się całą kupą (tak, tak, znów białostocką, choć zupgrade’owaną o przyjezdną tego dnia Joasię), by rozpocząć podbój Budapesztu i jego zabytków. Poprzedniego dnia umówiliśmy się z Mirkiem i jego rodziną, by razem zaliczyć zwiedzanie. Zebraliśmy się więc w kierunku parlamentu, by paręset metrów przed nim usiąść w knajpce w środku jakiegoś parku. I tak nie wiadomo skąd, zrobiła się godzina 13. Po drodze odnalazł nas Gutek, ale szybko oddalił się w swoją stronę, zresztą tak samo jak Marcin. Chyba ocenili nasze tempo i postanowili jeszcze dzisiaj coś zobaczyć.
A my posileni piwkiem ruszyliśmy dalej. Po parlamencie odłączyli się od nas Robert z Joasią, a reszta skierowała się w stronę wzgórza zamkowego. Wjechaliśmy tam kolejką Sikló i to chyba było dla mnie ciekawsze niż cały ten zamek. Wkrótce poczuliśmy też głód, naszą uwagę skupiło więc poszukiwanie odpowiedniego lokalu gastronomicznego. Rozsiedliśmy się tak miło przy gulaszowej i kolejnym browarze, że niestety przegapiliśmy godziny otwarcia Kościoła Św. Macieja. Na szczęście baszta rybacka otwarta jest cały dzień Było tam po prostu pięknie.
I od tego momentu zaczął się dla mnie dramat… Obcierające buty zaczęły mi bardzo dokuczać.Kilka kilometrów dalej (w mojej głowie sto, ale w rzeczywistości może ze dwa) moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Usiadłam i powiedziałam: Dalej nie idę. Ale ponieważ poszłam (dzięki Basiu za pożyczenie japonek), chyba do końca nie wszyscy wzięli mnie na serio. Niewierni – nie zdawali sobie sprawy, że gdy mówię o braku kondycji, to jest to szczera prawda i tylko prawda. Towarzystwo (a szczególnie Karol) stali się w końcu ofiarą wykończenia mojego organizmu. Gutek, który odnalazł nas po raz drugi tego dnia, dość szybko uciekł od naszych kłótni
Zbawienna okazała się Meggy, gdyż szlaki wędrowne ponownie skierowały nas w stronę Bálna Budapest. Na szczęście po pewnym czasie wstąpiło we mnie drugie życie i byłam w stanie wieczorkiem rozkoszować się atmosferą kolejnej fajnej knajpy, umiejscowionej w podwórku. Można było tu spróbować kilkudzieściu gatunków piw, pojawiło się więc kilka konkursów, kto zasmakuje ich największej liczby. Ta impreza była dla mnie osobiście okazją do zawarcia nowych znajomości (tak Michał, o tobie mówię) i chwilowej chociaż rezygnacji z towarzystwa wzajemnej adoracji.
Dzień 4: Rezurekcja i reumieranie
W niedzielę już prawie nikogo nie było “na mieście”. Większość rozjechała się tuż po śniadaniu lub jeszcze wcześniej. Dzień zaczęliśmy więc z Pawłem ok. południa Przypomnieliśmy sobie o Marcinie i razem popłynęliśmy tramwajem wodnym na wycieczkę po Dunaju. Ze względu na zakwasy i wspomnienia dnia poprzedniego, była to preferowana przeze mnie forma uprawiania turystyki. Niestety stateczek dość się ociągał, a mieliśmy w planach jeszcze coś zobaczyć i oczywiście zdążyć na samolot. Trzeba było się więc ewakuować w okolicach Wyspy Św. Małgorzaty.
Nie znalazłam w sobie tyle siły by całą drogę powrotną przejść pieszo, chłopaki stali się więc ofiarą mojej pospacerowej traumy. Mam nadzieję, że bardzo nie narzekają, bo starałam się jak mogłam, a przy okazji poznaliśmy uroki budapesztowego transportu publicznego. Zahaczyliśmy jeszcze o wczorajszy (dla mnie) zamek i Kościół Św. Macieja (gdyż znałam już drogę), ale odpuściłam tym razem zwiedzanie na rzecz ocienionego miejsca na schodach i schłodzonego tokaja (btw. świetny pomysł, Paweł ). Ostatkiem sił (i za pomocą tramwaju) doczołgałam się z powrotem do hotelu, skąd czas był już wracać. Co niniejszym uczyniliśmy.
Ot i koniec relacji. Podsumowując – było świetnie, o wiele lepiej niż się spodziewałam biorąc pod uwagę tłumy ludzi (które działają na mnie stresująco), kilkudniowy pobyt za granicą (zwykle wieczorem pierwszego dnia włącza mi się homesick) oraz niezbyt wysoką jakość sesji.